Kategorie
Technorozważania

Pan mi prześle skan umowy

Felieton ukazał się w Polska The Times 28 sierpnia 2020 r.

Skaner. Urządzenie, które było moim marzeniem w latach dziewięćdziesiątych, dziś, kiedy pracujemy na wszystkim w wersjach elektronicznych, narzędzie raczej zbędne. Kiedy w marcu całkowicie przechodziliśmy w firmie na pracę zdalną, zastanawiałem się, które ze sprzętów z biura należy zabrać, które będą potrzebne i czy na pewno będzie to tylko laptop. Ze szczególną niechęcią patrzyłem na kombajn drukująco-skanująco-faksujący.

Niechęć wynikała z pożółkłego plastiki, bo urządzenie pamięta jeszcze rok 2010 oraz z rozmiaru, który dorównuje dużym telewizorom kineskopowym. W biurze tak nie razi, ale w domu dominowałby nie będąc ani meblem, ani ozdobą i dodatkowo ucieleśniał ciągłe „bycie w pracy” dzięki swoim zielonym diodom oraz cyklicznym, zupełnie jak lodówka, stękaniem rozruchu, trzaskiem usypiania i szumem innych czynności znanym tylko konstruktorom. Małą drukarkę w domu już posiadałem, faks był miłym wspomnieniem pradawnych czasów niczym gobelin na ścianie, ale ten skaner. Czy ja go potrzebuje? Jak często coś skanuję i czy nie wystarczy mi skaner w komórce w mig zamieniający cokolwiek na PDF? Pomimo rozsądnej ceny tego rodzaju urządzeń wstrzymywałem się chyba cały miesiąc z zakupem, myśląc też gdzie go postawię i czy naprawdę nie poradzę sobie ze zwykłymi zdjęciami jakichś rachunków dla księgowości. Po kilku próbach skanowania telefonem, w słabych, wiosennych warunkach światła dziennego, z prześwietlonymi fragmentami od oświetlenia sztucznego lub refleksami akurat tam, gdzie było coś ważnego, z widocznym — nawet po inteligentnym wycinaniu przez dedykowane aplikacje do PDF — stołem, podłogą lub kanapą, dałem za wygraną i kliknąłem „kup teraz” na ciągle otwartej zakładce przeglądarki ze skanerem. Zacząłem też zliczać tak zwane przypadki użycia. Serio, kiedy w biurze śmigały te wszystkie zlecenia, porozumienia, umowy o poufności, fakturki na sprzęcie, który wrósł w krajobraz, ich ilość wydawała się znikoma. Jakość była ok i człowiek o tym nie myślał, skanował, wysyłał, zamykał zadanie. Kiedy świadomie przyszło się męczyć z ręcznym przekładaniem papierów strona po stronie, pochylaniem telefonu, aby nie zasłaniać światła ręką, ustawieniem lampek i temu podobnych wygibasów, ilość razów, kiedy w cyfrowym świecie przechodzę przez strefę analogowego podpisu okazała się ogromna. Racjonalizując, można przecież powiedzieć, że ten problem sam sobie stworzyłem, bo po co mi skan? Można przecież umowę wydrukować, podpisać i wysłać. Poczekać na list zwrotny i sprawa załatwiona. Ale dziś to tak nie działa. Chcemy działać. Klient chce mieć sprawę załatwioną już, ale póki nie zobaczy podpisanej umowy o poufności, nie przekaże nam szczegółów. My nie rozpoczniemy z kolei pracy, jeśli ten nie podpisze zlecenia i tak leci skan za skanem, dzień za dniem. Skaner okazał się, może nie tyle inwestycją, ile ogromnym ułatwieniem w stosunku do telefonu ze względu na jakość obrazu oraz ze względu na wygodę użytkowania, o przesyłaniu plików przez chmury nie wspominając.

I wszystko to można by zastąpić elektronicznym podpisem, tylko niestety w Polsce mamy albo podpis kwalifikowany, którego używa mało kto i jest drogi, albo podpis zaufany EPUAP, którego nikt nie uznaje. Ten jest i tak lepszy niż pseudo systemy podpisu elektronicznego, gdzie otrzymuje się link i bez jakiejkolwiek autoryzacji można podpisać dokument nazwiskiem Kuszelas lub Miki. Tymczasem czekając na uznawany prawnie, łatwy i prosty standard podpisu elektronicznego, biegnę zeskanować fakturki, bo termin rozliczeń się zbliża.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *