Felieton ukazał się w Polska The Times 10 kwietnia 2020 r.
Jeśli domówka jest w większym gronie, to jej najlepsza cześć odbywa się zawsze w kuchni, to wie każdy. Tak samo, jak najciekawsze intelektualnie rozmowy trafiają się zawsze na balkonie o czwartej nad ranem, a ostatnie anegdoty przed wyjściem w przedpokoju rozciągają się czasem do akademickiej godziny. Klasyka.
Ostatnimi czasy trochę jakby mniej się spotykamy, jednak formy realne spotkań towarzyskich coraz śmielej zastępują formy wirtualne. Miałem ostatnio przyjemność spotkać się tak ze znajomymi. Razem zjedliśmy kolację, razem wypiliśmy wino. Nic trudnego, prawie jak w poprzednio znanym nam świecie beztroskiej wolności osobistej. Jakąż to miłą odmianą jest, nawet wirtualne poględzenie z przyjaciółmi w stosunku do całodniowych służbowych sztywnianek, pomimo tego, że aktualnie nikt nie przejmuje się za bardzo swoim wyglądem, czy tłem akustycznym. Czasem mam wręcz wrażenie, że moi rozmówcy pracują z zoo, a nie z domu, jeśli jednocześnie posiadają kota, psa i jakieś klatkowe stwory. Menażeria w pełni. Korci mnie niejednokrotnie, żeby w tle z komórki puścić odgłosy lwa i krzyknąć znienacka „Simba, do klatki”.
Spotkanie towarzyskie było oczywiście w sobotę, oczywiście w godzinach wieczornych i w pewnym momencie musiał nastąpić ten kolejny z oczywistych momentów. Pora wyjścia. Słynna faza przedpokoju. W świecie wirtualizacji ta część spotkania okazała się najcięższą. Deklaracja wyjścia pt. „idziemy już”, choć też czasem tak bardzo pusta w realu, rzucona na wiatr, tu nabiera zupełnie nowego wymiaru. Żywa rozmowa toczy się dalej, zmęczenie postępuje, nie ma jak uczynić tego gestu zwyczajowo osiąganego poprzez powstanie i przejście w kierunku drzwi. Powiedzenie do kamery z pozycji wygodnej kanapy „musimy kończyć” wydaje się tak samo nieistotne, jak regulacja głośności transmisji. „Dajcie spokój, macie kolejne spotkanie? Dzieci musicie odebrać od opiekunki? Przecież one są za ścianą. Przejdź się tam i sprawdź, czy wszystko OK. Na waszej własnej kanapie wam nie wygodnie?” Rozmowy więc postępują, przywoływane są kolejne ważkie tematy i nikt z kanapy się nie rusza. No bo jak to tak? Sięgnąć tylko ręką do myszki i kliknąć czerwoną słuchawkę? Bez pożegnania i fazy wieńczącej? Rozmowa trwa zatem w poczuciu bliżej nieokreślonego etapu wizyty między „chodźmy już” a przedpokojem. Na brawurowy finał spotkania wpływa jeszcze jeden z klasycznych konwenansów znanych z łączności telefonicznej. Kto kończy rozmowę? Ten, który ją nawiązywał. To powszechnie znana zasada, którą złamać można jedynie dobrą wymówką. Jeśli zatem wideospotkanie jest teletechniczną formą łączności to w sumie wyjść, pardon zakończyć, powinien ten, który przywoływał drugą stronę? Czy może jednak on jest gospodarzem tego spotkania i żegna jako ostatni? A być może stroną absolutnie niemogącą zainicjować końca jest strona, której pomysłem była ta impreza, ponieważ to z jego inicjatywy spotkaliśmy się jakby na jego terenie? Kulturowy galimatias, który komplikuje dodatkowo fakt, że próbowaliśmy do połączenia kilku narzędzi i w sumie to już kompletnie nie wiadomo kto do kogo zadzwonił. Savoir-vivre’owy impas. Szczęśliwie po akademickiej godzinie wspólnych pożegnań w tym wirtualnym przedpokoju, wszyscy są już na tyle zmęczenie, że nikt już nie pamięta kto do kogo dzwonił i kto ostatecznie wciska czerwoną słuchawkę.
Jeśli jeszcze jakiś czas posiedzimy w tym przymusowym, prawnie niekreślonym odosobnieniu to być może doczekamy czasów wzywania policji na zbyt głośne imprezy na Skypie, a pojęcie imprezy techno nabierze nowego znaczenia.